Twitterowa #niepowaznamatka, instagramowa @sabatinka a w realu zwykła/niezwykła Kinga próbująca ogarnąć dom, pracę, dziecko, męża, psa i siebie. Od zarania dziejów wyznawczyni jabłkowego ekosystemu z nieuleczalnym skrzywieniem w stronę fotografii. Czy zdarzyło Wam się kiedyś, że nie zrobiliście upragnionego zdjęcia bo obiekt uciekł w krzaki, pogoda przepędziła albo prysnął czar chwili? Jej tak. Dlatego z przymrużeniem oka, ale najpoważniej w świecie będzie Was oswajać ze sztuką fotografii mobilnej i bezwstydnie skutecznymi sposobami łapania chwil w obrazy tak, by mówiły same za siebie.
Wraz z serwisem MyApple oraz Grupą Mobilni chciałabym zaprosić Was na kolejny Photo Trip miłośników fotografii mobilnej, tym razem do Gliwic.
Lubicie spacery po mieście? Robicie zdjęcia swoimi smartfonami lub innymi urządzeniami mobilnym? Chcielibyście poznać ludzi dzielących tę samą pasję, wymienić doświadczenia i nauczyć się fotografować jeszcze lepiej?
Światło to pojęcie, do którego nauka podchodzi inaczej, niż my odczuwamy jego obecność w życiu codziennym. Ze szkoły pamiętam, że jest to promieniowanie optyczne rozchodzące się z największą znaną człowiekowi prędkością, które można podzielić na zakresy widzialne i takie, których zobaczyć nie możemy. Nie wnikałam nigdy w tę definicję, zawsze pozostała ona jedną z tych rzeczy, które nie przydały mi się w dorosłym życiu. Dla mnie światłem zawsze było słońce świecące za oknem, świąteczne lampki mieniące się na choince w grudniowe wieczory, świeca na stole, blask żarówek toaletki oświetlających moją twarz podczas makijażu czy też małe, ledwo żarzące się, „odganiające potwory” światełko przy łóżku dziecka. Otaczają nas setki form, źródeł, barw i natężeń.
Na co dzień staram się utrzymywać w domu porządek, choć muszę przyznać, że czasem kurze omiatam jedynie wzrokiem, a stertę wypranych rzeczy najchętniej oddałabym do wyprasowania w ręce jakiejś wyspecjalizowanej firmy. Nie lubię gromadzenia w codziennym otoczeniu rzeczy zbędnych, wolę otaczać się przedmiotami praktycznymi, których używam dużo częściej niż raz w roku. Nie ma co się jednak oszukiwać - wiele z nas ma w domu foremki do pierników niezbędne w grudniu, dmuchany letni basen, ciepłe swetry na zimę, na które jedyną radą jest ukryć je głęboko i wyciągać tylko w razie konieczności.
Chcąc nie chcąc, okres przedświąteczny w ostatnich latach rozpoczynamy tuż po dniu Wszystkich Świętych. Z pewnością nie czujemy jeszcze wtedy magii świąt Bożego Narodzenia, mimo że telewizja usilnie przypomina nam o nich zeszłorocznymi reklamami, sklepy stacjonarne kuszą zimowym wystrojem, a internetowi sprzedawcy fantastycznymi newsletterami, bylebyśmy tylko nie zapomnieli o tym, że to już „tylko” półtora miesiąca. Powiedzmy sobie szczerze: „Brace yourselves. Christmas is coming” ;). Nie wiem jak Wy, ale ja przez to wszystko już zaczęłam myśleć o prezentach dla najbliższych. Z doświadczenia kilku lat już wiem, że najłatwiej jest kupić prezent dla najmłodszych, najtrudniej dla tych starszych bliskich i przyjaciół. Sama jestem raczej dość „łatwa w obsłudze”, ponieważ zazwyczaj wyraźnie komunikuję, co chciałabym znaleźć pod choinką, choć niespodzianka jest oczywiście zawsze mile widziana :).
Życie codzienne, w ciągłym biegu, ze stałymi schematami działania, rutyna, stająca się czymś tak naturalnym, że zapominamy, jak to jest nie planować i działać z dnia na dzień. Niestety od jakiegoś czasu żyję w takim „kieracie” - wakacje planuję i rezerwuję rok wcześniej, wiem, co podam rodzinie na obiad w nadchodzącym tygodniu, wiem, jak spędzę kolejne dwa, trzy weekendy. W pracy, oprócz standardowych działań, mam zaplanowane operacje, magazyn, zakupy i płatności do końca roku. Nawet mój synek działa już w ciągu tygodnia według pewnych utartych wzorców - wie, kiedy w przedszkolu są posiłki, czas zabawy, dodatkowe zajęcia. W weekendowy poranek potrafi zadać mi pytanie: „Jaki mamy na dzisiaj plan?”. Powiecie, że to straszne, ale zastanówcie się, jak wiele z Was działa według takich samych standardów? Kalendarz papierowy lub elektroniczny jest nam bliższy niż ulubiona książka, piosenka czy kanał TV. Rezerwujemy, potwierdzamy, odrzucamy, przesuwamy, scalamy, wciskamy, wykreślamy. Defragmentujemy nasze godziny, dni, tygodnie, byle wycisnąć z przeładowanego życiem czasu ostatnie skrawki swobody. Czas ucieka tak szybko, że aż szkoda nie planować, by czegoś nie stracić. A gdzie ten spontan, zapomnienie, chwila relaksu? Kiedy to było ostatnim razem, a może nigdy?
Sztokholm, październik 2010, za oknem jesień, z filiżanką kawy w kawiarni Muzeum Vasa sprawdzam szybko, co słychać w kraju i na moich ulubionych blogach technologicznych. Na blogu Mackozera dostrzegam wpis o tym, że właśnie pojawił się nowy serwis społecznościowy z dedykowaną aplikacją dla iPhone’a, w którym mamy się dzielić… zdjęciami. Serio? Hmmm… Po krótkim namyśle stwierdzam „dlaczego nie?” - i mimo drogiego jak w samolocie roamingowego internetu ściągam Instagram i co widzę?
Na temat aparatu iPhone’a 6s było wiele przedpremierowych spekulacji. Jak zwykle jedne się sprawdziły, inne zostały tylko fantazją, marzeniem, a może i pomysłem na funkcjonalność kolejnych generacji. Postanowiłam sprawdzić, jaki naprawdę jest aparat w najnowszym iPhonie i pierwszy raz kupiłam go w dniu światowej premiery.
„No dobrze, nie rozdzielamy się, trzymamy się grupy, patrzymy pod nogi, nie dotykamy bezpieczników i uważamy na deski pod nogami, bo są już spróchniałe, a pod nimi jest 5-metrowy dół..” Jeśli kiedykolwiek zdarzy Wam się uczestniczyć w wyprawie do opuszczonego miejsca, z pewnością do znudzenia będziecie słyszeć te słowa od jej organizatora, jednak idę o zakład, że już sama atmosfera miejsca i liczba rzeczy do sfotografowania, na które natraficie, zrekompensuje Wam te obostrzenia. Muszę przyznać, że na początku dość sceptycznie podchodziłam do pomysłu chodzenia po takich miejscach: brudno, niebezpiecznie, coś może się zawalić na głowę, można napotkać jakichś dziwnych mieszkańców (niekoniecznie ludzi), wpaść przez dach do piwnicy, a w dodatku zazwyczaj nie ma żadnego legalnego wejścia i pozostaje tylko przechodzenie przez płot lub mur. Nie za wiele tego? Skąd w ogóle pomysł na fotografowanie opuszczonych miejsc, co jest w nich tak przyciągającego, że chce się tam wejść i robić zdjęcia? Czy chodzi o uchwycenie na wieczność czegoś starego, zniszczonego i niepotrzebnego? Czy nie wystarczy po prostu wejść, popatrzeć i wyjść? Na te i inne pytania odpowie mi Krzysztof Górny, pomysłodawca grupy Mobilni Opuszczone.
Zapytałam kilka przypadkowych osób związanych mniej lub bardziej z szeroko pojętymi social media o to, z czym kojarzy im się nazwa „Igersi”. Dobra koleżanka z czasów liceum stwierdziła, że z igłami albo fanami jakiejś Igi. Moja mama wywołana do odpowiedzi odrzekła krótko, że to na pewno jakiś zespół muzyczny. Teść, że to jacyś ignoranci, a teściowa, że grupa ludzi niezwracająca uwagi na styl życia. Kolega, który najwyraźniej naoglądał się Minionków, wymówił ze śpiewnym akcentem „igeeersi”, dodając, że to na pewno.. włoska marka odzieżowa. Na sam koniec synek po krótkim namyśle i z pewnością w głosie stwierdził: „Mamo, to są przecież robaki w głowie”. Sami widzicie, że skojarzeń jest bardzo wiele.
Gdy gadżeciarski światek skupia się na nowych iPhonach 6S i 6S Plus, ich grubości, kolorach, 3D Touch, czy też (teoretycznie) lepszym aparacie, ja chciałabym przedstawić Wam aplikacje, które pozwalają edytować zdjęcia w ten sposób, aby wyglądały tak, jakby były wykonane czymś znacznie bardziej zaawansowanym niż aparat tego smartfona. Oto kilka z tych programów, których używam w swojej codziennej zabawie z fotografią mobilną.